Eklektyczna szafa od cioci Danusi

 To zdecydowanie największy jak dotąd mebel, który odnawiałam i jeden z tych w gorszym stanie. Jego ostatnie dzieje, były trudne.


Gdy wujostwo pobudowali dom (a było to chyba w latach 70-tych) i wujo Wiesiek urządzał garaż, dostał od Teściów już wtedy bardzo starą szafę, która nie rokowała dobrze, zaatakowana przez kołatki. Pewnie, gdyby nie trafiła do garażu, wylądowałaby w ogniu w piecu. Wujo pomalował ją starannie farbą olejną. 10 lat później moi rodzice wybudowali dom i brakowało im półek w piwnicy i tymczasowo, aż sobie sprawią porządne regały, szafa trafiła do nich. Jak wiadomo prowizorki są najtrwalsze. 30 lat później rodzice sprzedali dom, a ja uparłam się, że trzeba tę szafę zabrać. Trafiła do garażu mojego szwagra i zadomowiła się na dobre. Po kilku latach, Kuba zaczął na mnie naciskać, żebym coś z nią zrobiła, bo brakuje mu miejsca. Zaczęłam więc robić. :)



Przy okazji dobrze ją sobie obejrzałam: szafa zrobiona z litego drewna choć nie żadnego szlachetnego, zwykła sośnina, tył z grubych ręcznie ciosanych desek łączonych na pióro-wpust, pomalowana kilkoma warstwami farby, niestety mocno zaatakowana przez kołatki, najbardziej na dole. Oryginalne nóżki pewnie się rozpadły i zostały zastąpione kawałkami drewna przyciętymi z innego mebla (fornir mahoniowy). Oryginalne okucia choć ładne, to jednak tanie z mosiądzowanej blachy, przetrwały w nie najlepszym stanie. Brakowało też części ozdobnego gzymsu. Pewnie pierwotnie był to reprezentacyjny mebel w domu bogatego wiejskiego gospodarza i podejrzewam, że jest  naprawdę stary być może z przełomu XIX i XX wieku.

 

Roboty było naprawdę dużo. Najpierw oczywiście usuwanie farby. Z wierzchu poszło naprawdę sprawnie, ale w środku szafy to była katorga. Nie działał preparat do usuwania powłok ani opalarka, szlifierka tylko się ślizgała po powierzchni i ostatecznie zdzierałam ręcznie cykliną. Gdy usunęłam z drzwi wszystkie powłoki, pozostały resztki najstarszej ciemnobrązowej farby. Wyglądało to bardzo malowniczo i córka przekonała mnie, żeby pozostawić je w takim stanie. To był dobry pomysł, bo szafa wygląda bardzo rustykalnie.


Potem zabrałam się za mycie pleców i góry, na których nie było farby za to brud straszny - w końcu kilkadziesiąt lat w garażach i piwnicach.



Gdy już usunęłam brud i farbę zabrałam się za kołatki. Drewno było potwornie zniszczone, miejscami wyglądało jak sito, ale mimo wszystko postanowiłam je ocalić. Najpierw całość wypędzlowałam środkiem owadobójczym i w miarę możliwości owinęłam folią. Nie wstrzykiwałam środka w otwory, bo było ich po prostu za dużo. Potem tył, dół i górę szafy, a także dna szuflad potraktowałam środkiem konsolidującym drewno na bazie żywicy. Wydawało mi się, że to wystarczy. Niestety przyszłość pokazała, że owady wciąż żerują w drewnie.



Dorobione nóżki szafy zastąpiłam nowymi toczonymi, a zużyte szyldy nowymi choć w stylu retro.





Na tym etapie zdałam sobie sprawę, że nie mam gdzie trzymać mebla, a doprowadzenie go do stanu idealnego, to jeszcze bardzo długa i żmudna praca. Postanowiłam więc użytkować szafę jako schowek ogrodowy i ustawić ją w ogródku, ale pod szerokim okapem, który dobrze chroni przed opadami. Szafa miała mieć charakter surowego, rustykalnego mebla, nie szlifowałam więc na gładko, nie usuwałam rys i wgnieceń, nie wypełniałam dziurek szpachlą ani woskiem. Co więcej wnętrze szafy, które po żmudnym usuwaniu starych powłok malarskich, wyglądało nędznie, pomalowałam farbą kredową i pokryłam woskiem (podobno łatwo potem taką farbę usunąć). Dumna jestem z uzupełnionego gzymsu. Nie mogłam znaleźć pasującego w sklepie więc postanowiłam zrobić sama. Nie mam frezarki i robiłam ręcznie dłutem. Oczywiście wyszło nieidealnie, i całe szczęście! Wygląda dokładnie tak, jak pozostała część gzymsu, nadgryziona zębem czasu. 😊




Czy jesteście oburzeni, że trafiła do ogródka? Niepotrzebnie. Szafa stoi naprawdę w suchym miejscu. Na dodatek na świeżym powietrzu, a więc bardzo przewiewnie, zdecydowanie to lepiej niż wilgotna piwnica czy garaż. Znalazłam niestety świeży pył drzewny więc owady wciąż żerują. Szuflady i półki wyozonowałam i problem znikł, ale główny korpus szafy jest ciężki i duży. Miałam nadzieję, że zimowe mrozy wykończą szkodniki, ale na porządny mróz wcale się nie zanosi. 😩
Poza tym zabezpieczyłam ją lakierem jachtowym na bazie naturalnego oleju nakładając (zgodnie z zaleceniami producenta) sześć warstw! Mam nadzieję, że kiedyś jeszcze do niej wrócę i ją wypacykuję: wyszlifuję dokładnie, zabejcuję i stanie się szafą salonową.

Komentarze